Język polski

Latarnik - kontynuacja książki



Skawiński płynął statkiem do Nowego Jorku i rozmyślał nad swoimi dalszymi losami. Bardzo chciał wrócić do swej ojczyzny, jednak spodobała mu się praca na latarni, ten błogi spokój i niczym nie zakłócona cisza. Lecz cóż mógł zrobić, przecież z pracy w latarni go zwolnili. Powrót do Polski tez nie był dobrym rozwiązaniem, ponieważ leżała ona daleko od miejsca, gdzie się znajdował teraz, a pieniędzy było u niego jak na lekarstwo. Zastanawiał się, co może zrobić. Wracać do Polski, jakże upragnionej i utęsknionej, niewidzianej przez lata, czy znaleźć sobie inna bezpieczna przystań, podobna do tej, jaką była dlań latarnia. Na myśleniu stracił kilka dni. Jego odczucia były różne. Otóż z jednej strony z chęcią wróciłby do ojczystego kraju, a z drugiej zaś wróciłby na latarnię, na której spędziłby swoje dni w spokoju i ciszy, będącymi jakże potrzebnymi czynnikami dla starszego już człowieka. Pewnego dnia poszedł do karczmy w Nowym Jorku. Kiedy tak siedział przy kuflu zimnego piwa, podszedł do niego nieznany jemu wcześniej człowiek. Grzecznie się przedstawił i zapytał, czy może się dosiąść. Skawiński zgodził się. Obcy zamówił rum, który zburzył granice międzyludzkie. Jeszcze w czasie picia tegoż trunku dwaj panowie nawiązali rozmowę. Skawiński dowiedział się bardzo ciekawych rzeczy. Okazało się, iż ów obcy nazywa się Kazimierz Karwowski, również pochodzi z Polski, a w Stanach Zjednoczonych znalazł się również przez wojnę. Panowie mieli naprawdę wiele ze sobą wspólnego. Skawiński opowiedział mu historię swojego życia, którą bardzo zainteresował pana Karwowskiego. Kazimierz był wielce szanowanym człowiekiem w Ameryce, miał znajomości w wielu kręgach. Powiedział, że może porozmawiać z tymi znajomymi. Mogli oni Skawińskiemu zaoferować pomoc w postaci rejsu do ojczyzny. Były latarnik z wielką chęcią i uśmiechem na twarzy przystał na propozycję. Był bardzo szczęśliwy, tak bardzo, że zapomniał nawet podziękować dobroczyńcy... Panowie spotkali się jeszcze kilka razy, omówili dokładnie plan powrotu do kraju. Był on taki. Na początku mieli dobić do brzegu Afryki, skąd mieli zabrać drogocenne materiały, diamenty i złoto. Później w planie było przybicie do lądu europejskiego. Najpierw mieli dobić do Anglii a później do Polski. Znajomi pana Karwowskiego, zaproponowali jako datę rejsu początek lipca. Był czerwiec, więc do podroży nie zostało wiele czasu... Kazimierz powiedział, że kiedy Skawiński dotrze już do Polski, ma się stawić do pana Kieślowskiego, przyjaciela i dłużnika zarazem. Skawiński nie mógł już się doczekać tej wspaniałej chwili. Jednak cóż znaczył ten miesiąc w porównaniu do całych lat, jakie spędził na obczyźnie. Myśl ta skutecznie go uspokajała. W końcu nadszedł ten upragniony, bardzo oczekiwany dzień. Skawiński stawił się we wcześniej ustalonym miejscu. W porcie miał czekać statek o nazwie "Marry Jane". Był to statek bogacza nazwiskiem John McJefferson. Statek naprawdę się wyróżniał na tle pozostałych regat. Był to porządnie zbudowany trójmasztowiec. Z zewnątrz sprawiał wrażenie ogromnego, jednak od środka nie wyglądało to już tak różowo. Może i kajut było sporo, ale były to małe pomieszczenia, służyły praktycznie tylko do spania, bo na nic więcej nie było miejsca. Statek ten służył do transportu m.in. diamentów i złota wydobywanych w Afryce. Skawiński poszedł do kapitana i wyjaśnił, kim jest. Ten od razu wiedział, z kim ma do czynienia, gdyż był już uprzednio poinformowany. Były latarnik od dziś mieszkał w malej, choć nie najmniejszej kajucie. Jadał z obcymi ludźmi jednak pasowało mu to. Nie musiał się przynajmniej odzywać. Po pewnym czasie kapitan dal sygnał i statek ruszył w podroż. Dni mijały powolnie. Skawiński był przyzwyczajony do widoku morza, więc to nie sprawiało problemu. Czas umilał sobie pomaganiem majtkom w pracach różnego rodzaju, jednak przede wszystkim pełnił rolę podróżnego. Nocami, co odważniejsi marynarze opowiadali sobie straszne historie o niby to zaprzyjaźnionych plemionach afrykańskich, które zabijały i później zjadały cale załogi statków. Starzec również wsłuchiwał się w te opowieści, interesowały go. Był bowiem ciekaw, jacy ludzie mieszkają na czarnym lądzie. Po kilkunastu dniach nie widzenia lądu człowiek z "gniazda" wypatrzył ziemię. Cała załoga była szczęśliwa, że przetrwali kolejną z rzędu, niebezpieczną bitwę z morzem. Dotarli do mielizny, teraz musieli dopłynąć na brzeg łódkami. Skawiński zabrał się wraz z załogą. Chciał zobaczyć, jak wygląda życie na obcym lądzie. Ludzie zamieszkujący czarny ląd wydali się Skawińskiemu bardzo przyjaźnie nastawieni, dzięki czemu spędził na nim kilka ciekawych i pasjonujących dni. Nauczył się wielu murzyńskich obyczajów. Tamtejsze kobiety były cudownymi tancerkami, jednak Skawiński był już na takie zabawy za stary. Następny dzień minął na ładowaniu dóbr. Załoga śpieszyła się z załadunkiem towaru, gdyż wiedziała, ze w tej części wybrzeża są nadzwyczaj silne i częste sztormy i choć jeden dzień dłużej spędzony na leniuchowaniu może doprowadzić do tego, iż będą musieli czekać na polepszenie pogody, co może trochę potrwać. Załoga wykonała tę czynność dosyć szybko i sprawnie. Następnego ranka statek płynął już ku europie. Miało to być kilka dni spędzonych na morzu. Dość szybko minęły dwa pierwsze. Jednak trzeciego dnia pogoda się załamała i zbliżał się sztorm. Kapitan był wyraźnie przejęty tym faktem. Wiedział, jakie mogą być konsekwencje przegranej z siłami natury. Z godziny na godzinę sztorm się wzmagał. Był coraz silniejszy i tym samym coraz groźniejszy. Skawiński myślał, ze zła passa już się go nie tyka, skoro trafił na ten statek. Statek zmierzający ku jego ukochanej Polsce. To musiał być znak, ze nieszczęście się od niego oddaliło. Teraz jednak, przy konfrontacji z potęga oceanu jego rozumowanie mogło się nie spełnić... Wiatr i fale osiągnęły już maksymalna sile. Statek bujał się na falach jak oszalały. Marynarze dzielnie jednak to znosili, podobnie jak Skawiński, który siedział zamknięty w swej kajucie i starał się myśleć o tym, co zrobi będąc w Polsce, w ziemi ojczystej. Pod naporem wiatru złamał się maszt, potem kolejny i jeszcze jeden. Statek był już praktycznie zepsuty, niezdatny do użytkowania. Na dodatek pojawiła się wyrwa w burcie, przez która wlewały się ogromne ilości wody. Statek tonął. To było pewne. Kapitan wydal wyraźne polecenie opuszczenia statku. Wszyscy się podporządkowali. Jednak nie dość, ze było za mało szalup ratunkowych, to jeszcze morze nie pozwalało na bezpieczna ewakuację. Jednak teraz już nikt nie myślał o bezpieczeństwie. Każdy rzucał się do morza nie bacząc na zagrożenia. Skawiński również rzucił się w otchłań oceanu. Ocknął się rano. Leżał na jednej z lodzi ratunkowych. Wokół nie było żadnej żywej duszy. Był jednak bardzo szczęśliwy, że Bóg go oszczędził. Był to kolejny dowód na to, że nieszczęście nie pojawia się już w jego życiu. Skawiński czuł wielki głód, który nie dawał mu spokoju. Był bardzo zmęczony. Zbliżał się jego koniec, czuł to w kościach, które go bardzo bolały. Bardzo mu przeszkadzał głód. Nie miał nic do jedzenia. Jeszcze większym problemem był brak wody pitnej. Dobijała go myśl, że jest otoczony ogromnymi ilościami wody, której nawet nie może wypić. Leżał na łódeczce i myślał o swoim życiu. Co zrobił dobrze a co źle. Myślał sobie jak to było w Polsce. Wspominał swoich rodziców, których ledwo co pamiętał. Wspominał wszystkie przygody, nieszczęścia, porażki. Wspominał swoja latarnie. Żałował, że nie zobaczy już Polski... Śmierć przyszła po niego równie niespodziewanie jak sen, któremu się poddał, kiedy dostał paczkę z książkami. Ta śmierć była najwspanialszym odpoczynkiem, na który w pełni zasłużył...